sobota, 14 maja 2016

O ewolucji

Plan był taki: przeczytać z dziećmi wszystko, co na ten temat można dostać a potem zaszaleć z analizą porównawczą książek dla dzieci o ewolucji.Wyszło jak zwykle.
Temat uważam za ważny. Ewolucja to nie tylko dodatkowy kawałek wiedzy. To element spajający i nadający sens całej w sumie biologii i paru naukom dookoła. Do tego świetne ćwiczenie na logikę, myślenie syntetyczne, poszukiwanie zwiazków.

Dzisiaj, trochę na szybko, będzie o ksiażce "Ewolucja - rewolucja" Roberta Winstona. To część serii "Mały naukowiec" wydanej przez National Geographic.

Ksiażka ma standardowy układ - najpierw trochę mitów o stworzeniu (Dziecko Kwiat zna ich więcej i jeszcze parę dodatkowych wymyśliła własnych). Potem Darwin - długi rozdział o tym, skąd mu przyszedł do głowy taki pomysł i jakie były tego konsekwencje. Następnie genetyka, historia życia na ziemi i procesy ewolucyjne. Pomysły na samodzielne obserwacje i pytania do przemyślenia.
Na każdej stronie jest inny kawałek tej całej układanki.

Wciąga. Dziecko Kwiat sięgała po nią sama (już nie sięga, bo książka stoi w bibliotece). Jest pisana tak, żeby zaciekawić, trochę nawiązań do codziennego życia, żarty, krótkie, zaskakujące informacje. Nadaje się do czytania w szkole podstawowej - trochę za skomplikowana dla 5latka (Mały Superbohater zasypiał przy niej ostentacyjnie), w sam raz dla 8latki do czytania z nią i zastanawiania się razem jak to jest i dlaczego tak. Starsze pewnie nie potrzebuja wsparcia.

Graficznie jest jak wszystkie popularno-naukowe książki National Geographic. Zdjęcia + rysunki, kolorowe strony, różne czcionki, czyli raczej pstrokato, chociaż do przyjęcia (dla mnie. Dzieciom się podoba i już).

Ostrzegam, że będziecie testowani, wasze dziecko będzie oglądać wasze uszy, sprawdzać, czy zwijacie język w rurkę, co gorsze może ich zafascynować pomysł wygotowania myszy, żeby złożyć szkielet. To będzie faza przejściowa zanim zajmą sie na poważnie odtwarzaniem wymarłych gatunków .
Ja polecam, jako wstęp do wiedzy o ewolucji dla dzieci. Dziecko Kwiat poleca, bo zrobili naukowcom zdziwione miny i zielone twarze. Mały Superbohater poleca jako środek nasenny.

poniedziałek, 21 marca 2016

Mała, bluźniercza Nina

Zainspirowała mnie taka reklama ksiązki. Opis "profanacji Najświętszego Sakramentu" i zapowiedź  cenzury (w końcu w aktualnej sytuacji bardzo prawdopodobnej) naciągnęły na "Małą Ninę" mnie i kilka moich koleżanek. Bo w końcu brzmi ciekawie.
Książkę czytałam sama, bez dzieci, a opisuję, bo wiem, że nie jestem jedyną chętną na kupowanie całej listy ksiąg zakazanych, za to przynajmniej będziecie wiedzieć na co się piszecie.


Zacznę od tego, że "Mała Nina" jest fajną książką. Wciaga, jest pisana łatwym językiem, świat oczami 8-latki przedstawiony jest bardzo realistycznie i brutalnie. Mam 8-latkę, Nina ma ten sam sposób myślenia, taki na wprost, bez owijania w bawełnę, bezpośredni i czasem irytujący.
Dziewczynka stara sie ogarnąć rzeczywistość - rozwiedzionych rodziców, którzy się wiecznie kłócą, Zyskanie i stratę brzydkiego Wangoga (świnki morskiej z naderwanym uchem), relacje z koleżankami i kolegami, a do tego jeszcze wiarę.
I właśnie ta wiara stanowi problem. Nina chodzi na religię, chociaż nie jest ochrzczona, ale postanawia pójśc do komunii, więc mama organizuje chrzest. Potem już Nina cieszy się na białą sukienkę i prezenty, w tym czasie sprawdza jak działa błaganie o przebaczenie "o matko, przebacz mi" w rzeczywistości (mało skutecznie), zazdrości koledze zbitego wazonu (ma jakiś fajny grzech, bo oni to muszą wymyślać), no i w końcu postanawia zachwać sobie Jezusa, ale pechowo jej upada i rozgniata sie na podeszwie. Ninie jest przykro ("nie dość, ze go ukrzyżowali, to jeszcze go zdepnęłam"). I o to ta nasza typowo polska afera.
W ogóle to ona chciałaby porozmawiaż z Bogiem, ale nie tylko tak, że to ona mówi. I nawet jej sie podoba przygotowanie do komunii.
Nie mam pojęcia, jaki target wybrał wydawca.
Książka nie nadaje się dla ateistów, przynajmniej nie wprost,jest za dużo rzeczy związanych z wiarą do przegadania.
Nie nadaje się dla tych prawdziwie wierzących, których oburza ten straszliwy opis profanacji, poza tym sama wiara nie jest w tej książce niczym wzniosłym i wspaniałym. Nawet do szczęśliwego, borejkowego ideału rodziny-co -niedziela-wspólnie-w-kościele Ninie daleko. No i Wangog poszedł do nieba.
I nie nadaje się dla tych, co wierzą przeciętnie i raczej dla imprez, bo po co sie wychylać. Za bardzo wprost opisana jest hipokryzja.
Dlatego Niemcy być może sobie z tym poradzą, ale u nas.. nie widzę opcji.

Z plusów są jeszcze- pełen emocji epizod z Wangogiem, od zakupu po tragiczną śmierć; szczegółowy opis tego jak dorośli niby słyszą dzieci ale w sumie je kompletnie ignorują; pocieszajacy fakt, że po prostu żyje się dalej.

Książkę czytało mi się ją dobrze, boje się zacząć ją czytać z Dzieckiem-Kwiat bo jeszcze zacznie chcieć do komunii. (sukienka, prezenty.), dla młodszych nie nadaje się kompletnie.
Trudno powiedzieć, czy ją polecam. Sami zdecydujcie.


poniedziałek, 22 lutego 2016

Podróż misia na tle nierówności społecznych

Jestem na rozdrożu. Mały Superbohater wyrasta z książek, w których jest więcej ilustracji niż tekstu. Co prawda planuję jeszcze przez jakiś czas udawać, że tak nie jest, ale zaczynam też się przestawiać. I w związku z tym przy ostatniej wizycie w bibliotece pożyczyliśmy niepozorną książkę "Mat i Świat" Agnieszki Suchowierskiej.
Okazało się, że to całkiem sympatyczna mikro-odyseja misia w dół hierarchii społecznej. Zaczyna się (chociaż to wstydliwy temat) w chińskiej fabryce, potem bogaty dom w Holandii, lumpex w Białymstoku, Rodzina sprzątaczki hotelu w Hurhadzie i w końcu slamsy Kairu.

I całkiem zaskakująco łatwo weszła ta odyseja dzieciakom. Podobało im się. Miś był szczęśliwy, a potem smutny, a potem przestraszony, a potem znów szczęśliwy, jakoś umknęły im teksty o tym, jak 12latki pracowały całymi dniami, jak mąż kazał żonie iść do pracy, jak chłopcy w rodzinie mieli korepetycje, bo rodzice planowali dla nich studia, w tym czasie dziewczynki pomagały w domu.
W końcu miś trafił do całkiem szczęśliwie żyjącej w slumsach rodziny zbieraczy śmieci, gdzie pięciolatek obiecał mu, że nauczy go rozdzielać odpadki. Moje mamowate emocje mówią mi, że to straszne, ale i Dziecko Kwiat i Mały Superbohater twierdzą, że to szczęśliwe zakończenie, miś dostał nowe oko, mama doszyła mu odpadające ucho, uprała go i ma kto się nim opiekować.
Tak ogólnie książka zaskoczyła mnie pozytywnie 2 razy. Pierwszy to to, że mówi o tak poważnych sprawach, a drugi, że mówi o nich tak lekko, swobodnie i bezpośrednie. Czyta się ją naprawdę dobrze.
No i jest powodem do rozmowy, a bogactwie i biedzie, o niesprawiedliwościach. Chyba. Znaczy z Dzieckiem Kwiat chwilę pogadałam, Mały Superbohater powiedział, ze jakby był Harrym Potterem to by im wyczarował dużo pieniędzy i tym samym zakończył temat.

Polecam. Do przeczytania, przegadania i mam nadzieję, ze nie odstraszę powagą tematu.


niedziela, 3 stycznia 2016

Matematyka ambitnie

Książka na swoich kartonowych stronach z okienkami wprowadza dzieci w podstawy dodawania i odejmowania na jabłuszkach... Taki żart, oczywiście, że nie. "Niesamowita matma"Jonathana Littona jest niesamowita i nie ma w niej jabłuszek ani dodawania i odejmowania do 10.
Za to są: liczby kwadratowe i trójkątne, liczby pierwsze, potęgowanie, pierwiastki, statystyka, rachunek prawdopodobieństwa, złoty prostokąt, ciągi, np. ślimak Fibonacciego, trójkąt Pascala i jeszcze dużo, dużo więcej.
Wszystko w genialnych ilustracjach Thomasa Flinthama (tego od "Labiryntów nie z tej ziemi"). On ma taką fajną umiejętność - ze wszystkiego potrafi zrobić wciągającą historyjkę.

"Niesamowitą matmę" czyta się rękami. Okienka, pop-art, koło fortuny, bryły. Dzieciska są bardzo interaktywne w kontakcie z książką (bo nie uważam, że książka taka analogowa, w ogóle może być interaktywna ani, że to jest jej cel nadrzędny).  To dość uciążliwe. Ilość pytań ze standardowych 5/minutę wzrasta do ok. 30/min, co znacznie utrudnia czytanie.

Książki popularnonaukowe dla dzieci ogólnie można podzielić na dwie kategorie.
W pierwszej są książki, które tłumaczą czytelnikom wiedzę, uczą czegoś. Dużej części tej kategorii wolę unikać, chociaż zdarzają się fajne pozycje.
Druga kategoria to książki pisane przez kogoś, kto się daną dziedziną interesuje i chce o tym opowiedzieć. Nie mają na celu wkładania czytelnikom wiedzy do głowy, ale mają dużą szansę wciągnąć go w świat danej dziedziny wiedzy. "Niesamowita matma" należy właśnie do tej kategorii. Pokazuje, co w matematyce jest ciekawe, co i gdzie można zastosować, ma idealny stosunek abstrakcyjnych pojęć do rzeczywistych przykładów. To podejście jest ściśle związane z szacunkiem dla czytelnika, również małego i jego wiedzy, traktowaniem go jako kompetentnego partnera do rozmowy i nie robieniem z niego idioty, jak to się zdarza dość często w książkach z pierwszej kategorii.

Niby ani Dziecko Kwiat (trochę więcej niż 8 lat) ani Mały Superbohater (4,5) ani pewnie żaden przeciętny uczeń gimnazjum (maTka w sumie też nie), nie będą szaleć na wzorach rachunku prawdopodobieństwa, przynajmniej nie od razu, ale też mogą się dowiedzieć, że to jest po prostu fajne.


Podsumowując. Książka tak mi się podobała, że aż mam ją w planach zakupowych, mimo że w bibliotece są w tej chwili 3 sztuki nie wiedzieć czemu każda na innej półce (możliwe, że dokupili jak zaczął lecieć trzeci miesiąc naszego przetrzymywania). Dziecko Kwiat rzeczywiście trochę zaczęła widzieć różne matematyczne rzeczy, to układanie liczb w kwadraty i trójkąty bardzo jej się podobało, o liczbach pierwszych, właśnie prawdopodobieństwie i Fibonaccim na szyszce rozmawiałyśmy w sumie długo po przeczytaniu książki, do tej pory się zdarza, więc można przyjąć, że matma robi wrażenia. Mały Superbohater też troche zaczął o ułamkach wiedzieć więcej, ale nie wiem czy, to wina książki, klocków lego, czy realnej pizzy z szynką.

Przypomnę jeszcze, że dawno dawno temu pisałam juz o jednej sympatycznej matematycznej ksiażce z brodą "Geometrii dla najmłodszych".



poniedziałek, 2 listopada 2015

Powieść o dorastaniu...

...dojrzewaniu do zmian i doświadczaniu ich całym sobą w pięknych okolicznościach przyrody. Tekst przeplatający się z obrazem tworzy osnowę opowieści. To wcale nie "Przedwiośnie" poganiane Gierymskim. Konkretnie to "Pomelo wyrusza za mur ogrodu". To mój zdecydowanie ulubiony literacki słoń dorósł. Jakiś wielki niepokój nim targa, a że słoń jest mały, to niepokój go momentami przerasta. Nic nie jest takie jak być powinno, ani dmuchawiec, ani ogród, ani przyjaciele. Jedynym sensownym rozwiązaniem jest odejście, pożegnanie ogrodu i poszukiwanie nowego, wspaniałego świata.

To nie jest ksiażka dla małych dzieci. Znaczy jest, ale większe bardziej ją zrozumieją.  Skłania do jakże niepopularnego u nas gadania o uczuciach, ale tylko chwilę. Dziecko Kwiat stwierdziła, że książka jest szczęśliwa, a Mały Superbohater, że jest smutna. Zgadzam się z nimi.

Pomelo nie istnieje bez ilustracji. W tej części chyba najbardziej ilustracje stanowią integralną część tekstu, bez której zrozumienie treści nie jest możliwe. Fajnie to się sprawdza, bo wciąga dzieci w interakcję.

Każdy się czasem tak czuje. Odstawiony gdzieś na boczny tor, zostawiony samemu sobie. A dzieci już szczególnie. Bardziej im zależy. No i z Pomelo łatwo jest się bezpiecznie identyfikować. Nie tak bardzo intensywnie, bardziej abstrakcyjnie, uczucia słonia są dużo łatwiejsze do przyjęcia niż własne.

Poza tym wkurzony słoń wygląda wyjątkowo pięknie. Ilustracja, jak to w Pomelo jest przynajmniej tak samo abstrakcyjna, jak tekst, a do tego w przeciwieństwie do tekstu, jest zabawna i rozładowuje atmosferę. No i nadaje się co ciągłego, irytującego komentowania, co wyraźnie przeszkadza w przeczytaniu całej ksiażki na raz. Ostrzegam tych, którzy wyobrażają sobie czytanie jako siedzenie z zasłuchanym dzieckiem na kolanach (nie wiem, czy są tacy, poza może bezdzietnymi).Paskudy muszą słoniowi wszystko wytłumaczyć!


Tego Pomelo to kupiłam sobie. W ogóle coraz więcej książek istnieje, na które moje dzieci robią się za duże.

"Żegnajcie marchewki! Żegnajcie, sałaty! Żegnajcie, cykorie! Witaj, świecie!"





niedziela, 25 października 2015

Fenomen Gruffalo

Niby książka stara, niby już oklepana, znana wszystkim, kariera jej przypomina karierę "Bardzo głodnej gąsienicy", są już wersje pluszowe, z prawdziwymi kłami i kolcami, bardziej lub mniej tekturowe i na piżamkach.

Historyjka w sumie prosta i rymowana (umiemy ją już na pamięć, co się przydaje w miejscach, w których Mały Superbohater nagle potrzebuje Gruffalo a ja przypadkowo nie wzięłam książki ze sobą).

Historyjka dotyczy wyjątkowo sprytnej myszy, która potrafi się bronić przed pożarciem przez mięsożerne zwierzęta leśne dzięki sprytowi i bezczelnej pewności siebie. Gdyby mysz był maklerem, to zagrałby jej rolę Leonardo di Caprio. Na pewno poradziłaby sobie jako prezes wielkiej korporacji. Jako mysz cieszy się ze znalezionego orzeszka co udowadnia że najważniejsze są dobra niematerialne. Czy cośtam. Przedszkolanka mojego syna chce książeczek z morałem, to w tej może być ten o dobrach niematerialnych.
Może być też taki: żeby przeżyć życie szczęśliwie i po swojemu dobrze jest często kłamać.
Albo - uważaj na wymyślonych przyjaciół, mogą chcieć Cię pożreć na prawdę.

Czytanie Gruffalo trenuje teorię umysłu. Co mysz myślała, że wąż pomyśli x, co sprawi, że zrobi tak, że Gruffalo pomyśli y. Taki gambit, w którym mysz dwa razy wygrywa.

Książka wkurza Dziecko Kwiat. Dziecko Kwiat wyrosła już z czytania milion razy tego samego (chyba, ze to "Ronja" albo w ostateczności "Czarnoksiężnik z Archipelagu"). Za to prawdziwy, szczery entuzjazm wzbudza za każdym razem u Małego Superbohatera, który identyfikuje się ze wszystkim, co małe i sprytne, i duże, i silne. No i zazwyczaj podoba się dorosłym, którzy zostają zmuszeni do jej przeczytania. Chociaż poza mną najczęściej dają się zmusić tylko raz.

Gruffalo ma swoją stroną: http://www.gruffalo.com, jest też o nim film i druga część, również z filmem.


Polecam wszystkim przyszłym prezesom korporacji, politykom, a zwłaszcza premierom i prezydentom, przyda sie też szpiegom i szefom mafii.

poniedziałek, 11 maja 2015

Jak sobie nie radzić - Muminki w komiksie

Przyglądając się temu z bliska, muszę przyznać, że żyłam zbyt beztrosko.Dom, pieniądze, dziewczyna - wszystko straciłem. Każde nawet najmniejsze stworzenie ma rodzinę, ale ja nie, najlepiej będzie jak się utopię... Szkoda, że tak dobrze pływam”

Ten oto fragment wzbudził olbrzymią radość Dziecka Kwiat. Mały Superbohater dołączył do siostry, chociaż wątpię, żeby zrozumiał szczegóły straszliwego planu Muminka.

Niektórzy szukają w książkach dla dzieci życia, jakie chcieliby tym dzieciom oferować, radości, beztroski, dobra, AP, NVC, innych ciekawych skrótów, miłości („w przystępnych cenach" - nie mogłam się powstrzymać). Dla tych właśnie rodziców książka "Muminki - komiksy" kompletnie się nie nadaje. Tam są rozczulające przykłady kompletnego nieradzenia sobie z sytuacją, unikania konfrontacji, braku zrozumienia dla rzeczywistości i siebie nawzajem. Oni chcą dobrze, a wychodzi jak zwykle.

Krótko mówiąc - książka dla mnie. I moich dzieci. Do bólu prawdziwa. Złośliwa i ironiczna. Rzeczywistość do pogadania i pomyślenia. Bo czy można kompletnie olać potrzeby mamy Muminka. No pewnie, że można, co to, dzień matki, czyco, żeby ktokolwiek słuchał o tym, że ona nie chce płynąć na rivierę? Albo może okraść bogatą ciotkę, bo właściwie, kiedy jest się Ryjkiem to ma sens.

Mimo to oni są niesamowici w relacjach. Tacy prawdziwi, czasem złośliwi, czasem zmęczeni, czasem mają dość, żadnych upiększeń. To takie naprawdę ludzkie, zwyczajne trolle.

Oczywiście mają przygody. Zbóje, bezludna wyspa z przodkami, hotel dla gwiazd (spojler - Migotka wygrała w ruletkę), dom opanowany przez Hatifnatów. Oczywiście wychodzą cało nie zawsze najprostszą i najskuteczniejszą drogą.

Książka należy do Małego Superbohatera. Dostał na urodziny, więc się przejmuje, ale bardziej treść i wszystkie niuanse, których jest całkiem dużo rozumie Dziecko Kwiat.


Tove Jansson rysuje jak zwykle - prosto, zaskakująco, bez zbędnych upiększeń. Czysta forma, a ja ostatnio lubie czyste formy.
Dlatego polecam. Niektórym.