poniedziałek, 2 listopada 2015

Powieść o dorastaniu...

...dojrzewaniu do zmian i doświadczaniu ich całym sobą w pięknych okolicznościach przyrody. Tekst przeplatający się z obrazem tworzy osnowę opowieści. To wcale nie "Przedwiośnie" poganiane Gierymskim. Konkretnie to "Pomelo wyrusza za mur ogrodu". To mój zdecydowanie ulubiony literacki słoń dorósł. Jakiś wielki niepokój nim targa, a że słoń jest mały, to niepokój go momentami przerasta. Nic nie jest takie jak być powinno, ani dmuchawiec, ani ogród, ani przyjaciele. Jedynym sensownym rozwiązaniem jest odejście, pożegnanie ogrodu i poszukiwanie nowego, wspaniałego świata.

To nie jest ksiażka dla małych dzieci. Znaczy jest, ale większe bardziej ją zrozumieją.  Skłania do jakże niepopularnego u nas gadania o uczuciach, ale tylko chwilę. Dziecko Kwiat stwierdziła, że książka jest szczęśliwa, a Mały Superbohater, że jest smutna. Zgadzam się z nimi.

Pomelo nie istnieje bez ilustracji. W tej części chyba najbardziej ilustracje stanowią integralną część tekstu, bez której zrozumienie treści nie jest możliwe. Fajnie to się sprawdza, bo wciąga dzieci w interakcję.

Każdy się czasem tak czuje. Odstawiony gdzieś na boczny tor, zostawiony samemu sobie. A dzieci już szczególnie. Bardziej im zależy. No i z Pomelo łatwo jest się bezpiecznie identyfikować. Nie tak bardzo intensywnie, bardziej abstrakcyjnie, uczucia słonia są dużo łatwiejsze do przyjęcia niż własne.

Poza tym wkurzony słoń wygląda wyjątkowo pięknie. Ilustracja, jak to w Pomelo jest przynajmniej tak samo abstrakcyjna, jak tekst, a do tego w przeciwieństwie do tekstu, jest zabawna i rozładowuje atmosferę. No i nadaje się co ciągłego, irytującego komentowania, co wyraźnie przeszkadza w przeczytaniu całej ksiażki na raz. Ostrzegam tych, którzy wyobrażają sobie czytanie jako siedzenie z zasłuchanym dzieckiem na kolanach (nie wiem, czy są tacy, poza może bezdzietnymi).Paskudy muszą słoniowi wszystko wytłumaczyć!


Tego Pomelo to kupiłam sobie. W ogóle coraz więcej książek istnieje, na które moje dzieci robią się za duże.

"Żegnajcie marchewki! Żegnajcie, sałaty! Żegnajcie, cykorie! Witaj, świecie!"





niedziela, 25 października 2015

Fenomen Gruffalo

Niby książka stara, niby już oklepana, znana wszystkim, kariera jej przypomina karierę "Bardzo głodnej gąsienicy", są już wersje pluszowe, z prawdziwymi kłami i kolcami, bardziej lub mniej tekturowe i na piżamkach.

Historyjka w sumie prosta i rymowana (umiemy ją już na pamięć, co się przydaje w miejscach, w których Mały Superbohater nagle potrzebuje Gruffalo a ja przypadkowo nie wzięłam książki ze sobą).

Historyjka dotyczy wyjątkowo sprytnej myszy, która potrafi się bronić przed pożarciem przez mięsożerne zwierzęta leśne dzięki sprytowi i bezczelnej pewności siebie. Gdyby mysz był maklerem, to zagrałby jej rolę Leonardo di Caprio. Na pewno poradziłaby sobie jako prezes wielkiej korporacji. Jako mysz cieszy się ze znalezionego orzeszka co udowadnia że najważniejsze są dobra niematerialne. Czy cośtam. Przedszkolanka mojego syna chce książeczek z morałem, to w tej może być ten o dobrach niematerialnych.
Może być też taki: żeby przeżyć życie szczęśliwie i po swojemu dobrze jest często kłamać.
Albo - uważaj na wymyślonych przyjaciół, mogą chcieć Cię pożreć na prawdę.

Czytanie Gruffalo trenuje teorię umysłu. Co mysz myślała, że wąż pomyśli x, co sprawi, że zrobi tak, że Gruffalo pomyśli y. Taki gambit, w którym mysz dwa razy wygrywa.

Książka wkurza Dziecko Kwiat. Dziecko Kwiat wyrosła już z czytania milion razy tego samego (chyba, ze to "Ronja" albo w ostateczności "Czarnoksiężnik z Archipelagu"). Za to prawdziwy, szczery entuzjazm wzbudza za każdym razem u Małego Superbohatera, który identyfikuje się ze wszystkim, co małe i sprytne, i duże, i silne. No i zazwyczaj podoba się dorosłym, którzy zostają zmuszeni do jej przeczytania. Chociaż poza mną najczęściej dają się zmusić tylko raz.

Gruffalo ma swoją stroną: http://www.gruffalo.com, jest też o nim film i druga część, również z filmem.


Polecam wszystkim przyszłym prezesom korporacji, politykom, a zwłaszcza premierom i prezydentom, przyda sie też szpiegom i szefom mafii.

poniedziałek, 11 maja 2015

Jak sobie nie radzić - Muminki w komiksie

Przyglądając się temu z bliska, muszę przyznać, że żyłam zbyt beztrosko.Dom, pieniądze, dziewczyna - wszystko straciłem. Każde nawet najmniejsze stworzenie ma rodzinę, ale ja nie, najlepiej będzie jak się utopię... Szkoda, że tak dobrze pływam”

Ten oto fragment wzbudził olbrzymią radość Dziecka Kwiat. Mały Superbohater dołączył do siostry, chociaż wątpię, żeby zrozumiał szczegóły straszliwego planu Muminka.

Niektórzy szukają w książkach dla dzieci życia, jakie chcieliby tym dzieciom oferować, radości, beztroski, dobra, AP, NVC, innych ciekawych skrótów, miłości („w przystępnych cenach" - nie mogłam się powstrzymać). Dla tych właśnie rodziców książka "Muminki - komiksy" kompletnie się nie nadaje. Tam są rozczulające przykłady kompletnego nieradzenia sobie z sytuacją, unikania konfrontacji, braku zrozumienia dla rzeczywistości i siebie nawzajem. Oni chcą dobrze, a wychodzi jak zwykle.

Krótko mówiąc - książka dla mnie. I moich dzieci. Do bólu prawdziwa. Złośliwa i ironiczna. Rzeczywistość do pogadania i pomyślenia. Bo czy można kompletnie olać potrzeby mamy Muminka. No pewnie, że można, co to, dzień matki, czyco, żeby ktokolwiek słuchał o tym, że ona nie chce płynąć na rivierę? Albo może okraść bogatą ciotkę, bo właściwie, kiedy jest się Ryjkiem to ma sens.

Mimo to oni są niesamowici w relacjach. Tacy prawdziwi, czasem złośliwi, czasem zmęczeni, czasem mają dość, żadnych upiększeń. To takie naprawdę ludzkie, zwyczajne trolle.

Oczywiście mają przygody. Zbóje, bezludna wyspa z przodkami, hotel dla gwiazd (spojler - Migotka wygrała w ruletkę), dom opanowany przez Hatifnatów. Oczywiście wychodzą cało nie zawsze najprostszą i najskuteczniejszą drogą.

Książka należy do Małego Superbohatera. Dostał na urodziny, więc się przejmuje, ale bardziej treść i wszystkie niuanse, których jest całkiem dużo rozumie Dziecko Kwiat.


Tove Jansson rysuje jak zwykle - prosto, zaskakująco, bez zbędnych upiększeń. Czysta forma, a ja ostatnio lubie czyste formy.
Dlatego polecam. Niektórym.

środa, 11 marca 2015

o czytaniu dziecięcem - jak zaszpanować przed innymi rodzicami.

Trochę bedzie nie o książce.

Bo wiecie, fajnie jest mieć czytające dzieci. Taki 3latek jak machnie "bodaj byś sczezł" albo plunie "pluralizacją idei" zależnie od pokazanej kolorowej książeczki dla przyszłych geniuszy , robi wrażenie nie tylko na babci czy cioci, ale też na przypadkowych tłumach na grupie "ach jak przyjemnie być mamą takiego cudownego bobaska". No albo jakiejś podobnej.

No więc jedziemy po kolei: Doman od 3 miesiąca, zestawik po ponad 100 zł, co tam. Cieszyńska. 200 za paczuszkę. A może jeszcze Majchrzak? Czerska? "Poczytam Ci mamo"? 101 kroków? Jakieś inne? W sumie dzieć powinien nam czytać zanim pójdzie do przedszkola. Mamy +50 do reputacji + 50 do wrażenia na przedszkolankach+ 30 do zazdrości innych.

Ale dzieci są różne. Mogą mieć nasze zabiegi głęboko gdzieś i w kółko zajmować się tylko... nie wiem graniem w szachy, rozwiazywaniem równań różniczkowych, i innymi takimi badurami. Co wtedy? Czy całe nadzieje na szpan wśród znajomych rozwój intelektualny własnego dziecka przepadły? Czy już nic się nie da zrobić?

Przeciętny dzieć ma naprawdę dużo roboty. Musi biegać w kółko, przewracać sie czasem, włazić gdzie nie chcemy, rozsypywać mąkę. drzeć i zjadać papier toaletowy (genialny dla rozwoju koncentracji, orientacji przestrzennej, małej motoryki, w ogóle dzieć w wieku 0,6-3 powinien mieć stały dostęp do papieru toaletowego), ciągnąć za ogon kota, bazgrać po ścianie, gadać kompletne głupoty i wrzeszczeć o to, że ktoś nacisnął klamkę pierwszy. To naprawdę dużo pracy i dużo zadań rozwojowych. Można mu jeszcze wcisnąć angielski Helen Doron (w trudniejszych przypadkach przestać mówić po polsku samemu), basen, zajecia plastyczne i skrzypce metodą Suzuki (to tylko w przypadku głuchych rodziców sie sprawdzi). A że czas i moment rozwoju jest jeden i się nie powtórzy, to zajęcia zmniejszają czas dziecka na jego prawdziwe zadania rozwojowe (papier toaletowy i kota), w których żmudnie uczy się siebie i samodzielnie odkrywa swoje mozliwosci i ograniczenia.

Dzieć w grupie innych podobnych sobie indywiduów ma podobnie dużo zajęć. I podobnie długo, nieprzerwanie i bez zniechęcenia uczy sie relacji społecznych. Zajęcia z panią od czegośtam zabierają mu czas. Mogą być fajne, lubiane itp. I też nie mam nic przeciwko nim jeśli nie są za często, ale to nic nie zmienia. Zabierają czas, który dzieć mógłby poświecić na badanie społecznych skutków własnych decyzji, własnych możliwości wpływania na innych i ich ograniczeń (jak go zdzielę samochodzikiem to mi pewnie odda klockiem).

A wszystkie te dodatki są przecież świetnie udokumentowane. Jak doskonały wpływ na rozwój ma angielski, bum bum rurki, czytanie, dziennikarstwo, edukacja wczesna, flażolet, gra w szachy, hippika, informatyka, jazda na nartach, karate, liczenia, łucznictwo, malowanie, nauczanie fortepianu, obozy przetrwania, pływanie, rysowanie, skrzypce, teatr, uprawianie sztuk walki, wędrówki krajoznawcze, zuchy...
Problem jest z czasem (i kasą oczywiście). Bo te wszystkie zajęcia przynoszą dobry efekt same, pojedynczo, jak dzieć ma duuużo czasu na życie.

I teraz do sedna: czytać z dzieckiem warto, ksiażki są super, czytanie przed spaniem i w ciagu dnia jest świetne, są ksiażki dla dzieci, które czytasz i myślisz "tak, w końcu ktoś napisał książkę dla mnie", albo "Oooo kurcze, to naprawdę tak jest?". Więc czytasz bo tobie się podoba (przynajmniej ja tak robię), a jak dzieciowi się podoba to dodatkowa wartość.

Z Dzieckiem Kwiat przerobiłam dużo metod czytania (pierwsze dziecko to dziecko eksperymentalne), a dzięki temu ze ona była naprawdę niezainteresowana, a ja uparta tylko trochę, to teraz uczy się w szkole metodą prymitywną - głoskową i wchodzi jej dużo lepiej niż jak ja próbowałam cokolwiek robić sama. A jest jeszcze Mały Superbohater, którego olałam w temacie, a okazuje się, ze daje radę przeczytać krótkie słowa sam składając litery do kupy. 2 dzieci to nie statystyka, nawet nie badanie porównawcze. Nie twierdzę, ze dzieci olane czytają, albo ze metody nic nie dają i można je wywalić do kosza. Ale mam swój sposób dzięki temu.

Metoda wczesnego nauczania dla leniwych, wygodnickich, beznadziejnie egocentrycznych, niesystematycznych rodziców jest taka: bierzesz dziecko, upewniasz się, ze widzi stronę tak dobrze jak ty (przynajmniej ma taką możliwość jak akurat nie patrzy na choinkę na balkonie. W końcu dopiero marzec) i lecisz tekst pokazujac paluchem. Oczywiście tekst ksiażki, którą właśnie czytacie. Nie jakiś specjalnie przygotowany tekst z zestawu "ja ci jedak udowodnie, że moje dziecko jest mądrzejsze od twojego" 199,99zł. Książki mają różne czcionki, fajnie jak się trafi taka z dużymi i prostymi literami, ale jak nie to nic nie zmienia. Odpowiadasz na pytania "co tu jest napisane?" i "jaka to literka" o ile się pojawiaja. Odpowiadasz też na inne "czemu kupa jest brązowa?" "A bocianowi to lecą smarki?". Przynajmniej do pewnego momentu. Jak Ci się chce pokazać gdzieś po drodze bilbord z napisem to pokazujesz i mówisz co tam jest napisane, jak dzieć szuka literek czy słów to fajnie jak nie to nie. Można sobie dzielić wyrazy na sylaby czasem. Można sobie czasem znajdować głoskę w słowie (albo pierwszą, ostatnią, słowo na literę i inne takie). To troche samochodowy (komunikacja publicza też pod to podchodzi. rower się nie sprawdza) zajmowacz czasu jak dzieć sie nudzi a jest zainteresowany. Niezainteresowane dziecko skutecznie zniechęca rodzica, a po co sobie robić krzywdę. I nie czekacie na efekt. Nie uczycie dziecia czytać dla siebie tylko dla dziecia. To bolesna prawda. Czyli olewasz skutki i konsekwencje swoich działań. No w sumie pracy w to nie wkładasz, więc efekt też nie musi zaistnieć. Ale jeśli dzieć ma ochotę nauczyć się czytać jakos wcześniej (chce sobie po raz piedziesiąty siódmy przeczytać komiks o myszach, albo po raz pierwszy ksiażkę z tak słodkim pieseczkiem na okładce, że odstrasza cię na samą myśl) to dajesz mu tą możliwość. I to tyle.

Nic nie gwarantuje. Chcecie mieć pewność, sięgnijcie po te dużo bardziej entuzjastyczne metody.




poniedziałek, 9 marca 2015

TOLERANCJAAAAAAA

Książki Pernilli Stelfelt są charakterystyczne. Wprost wyjaśnia rzeczy trudne, przy których rodzice mogą się nieźle zamotać. O życiu i śmierci już czytaliśmy, przyszedł czas na tolerancję. Podobno wszyscy szwedzcy trzecioklasiści (w 2012r) dostali tą książkę w prezencie. Słusznie.

Autorka jak zwykle wprost i w najprostszy możliwy sposób wyjaśnia, o co chodzi. Tak że nawet Mały Superbohater zrozumiał większość. Dziecko Kwiat w ogóle nie miała problemów.

Mam wrażenie, że temat z tych, w których najpierw trzeba dzieciom wytłumaczyć, że w ogóle istnieje problem, a potem... że go jednak nie ma.

A chodzi po prostu o to, że ludzie się różną. Widocznie i niewydocznie. Inaczej myślą, mówią, poruszają się. I warto się cieszyć tą różnorodnością. Mało tego: nie wszystko trzeba tolerować, niektórym rzeczom warto się przeciwstawić. Nie jest to nudny pean na cześć tolerancji ani przeciw niej. Za to całkiem fajny wstęp do adekwatnego i asertywnego traktowania innych.

Układ książki w formie pozornego chaosu tworzy fajną chmurę myśli, zmiksowanych tekstów, ilustracji, "chmurek" i przemyśleń. Nie trzeba trzymać się kolejności. Rzeczy ważne widać lepiej, a ich rozwinięcie można doczytać.

"Nie wolno wyrzucać własnego JA do śmietnika"

Czasem myślę, że tej książki dorośli powinni nauczyć się na pamięć...

piątek, 27 lutego 2015

Gadu Gadu Kwa Kwa czyli podstawy ekologii behawioralnej

Dzieci i ryby głosu nie mają. Podobno. Moje dzieci mają głos i to donośny. 
"Gadu gadu kwa kwa" to rodzaj słownika w połączeniu z poradnikiem kulturalnym zwierząt różnych.

Jest o tym, ze należy sikać wysoko i dlaczego. Po co komu elektryczność? Jak gaworzą małe delfinki? Czego ryby uczą się w szkołach? To nie jedyne ciekawie zadane pytania.

No i czasem pewnie byłoby trudno się dogadać. Np. sygnały zapachowe ludzi są dużo mniej oczywiste niż mrówek. Całe szczeście, ze niektórym zwierzętom całkiem dobrze idzie ludzki.

Ostatecznie okazuje się, ze świat zwierząt jest pełen sygnałów, wiadomości, słów, napisów, drogowskazów, graffitti, reklam i zwietrzałego spamu informacyjnego.

Młodym się podobało. Mały Superbohater był zafascynowany sposobem na odgonienie lwa stosowanym przez słonie. Wiadomo, duże, groźne i jeszcze sie odganiają porozumiewając się między sobą tajnymi sygnałami. Wcale się nie dziwię zainteresowaniu, same jego tematy.

Dziecko Kwiat się zastanawiała nad najlepszym sposobem powiedzenia "jestem super" i właściwie nie jestem pewna, ale wychodzi na to, że najlepsze są jelenie, bo najgłośniejsze. Fajne też były tematy o kolorach i o kłamaniu na różne sposoby.

Podsumowując: ksiażka o komunikacji wenątrz i międzygatunkowej w wydaniu dla dzieci. Mądrze i prosto napisana chociaż temat wcale nie szczególnie łatwy. Za to wspomaga komunikację międzyludzką i kreatywność, chociaż dobrze, ze nie musieliśmy bawić się w odczytywanie sygnałów zapachowych z wysoko sikanego moczu (Mały Superbohater cieszyłby się sporą przewagą). Gadania po małpiemu dzieciska nie odpuściły.
Także ten... Piu-ak do następnego wpisu.

P.S. Książka biblioteczna. Biblioteka to fajny wynalazek.


poniedziałek, 23 lutego 2015

Żaba z zupą ogórkową

"Sceny z życia smoków" to książka wiekowa. Pierwsze wydanie - 1989.
I nie zestarzała się w tym czasie, no może tylko pepegi.

Książkę dzieciom czyta się trudno. Co chwila ktoś wybucha śmiechem. Jak jeszcze dzieciska to dawałam radę, ale jak już ja się śmiałam, to naprawdę było ciężko.
Bywa w niej brutalnie szczerze: "żabo, masz bardzo brzydkie oczy", smoki nie osiągają zamierzonych celów (żadnego prawie, tylko mur zbudowały), za to mają dobre chęci, łysego psa w saksofonie i termosy z zupą ogórkową. Czyli dają radę.
Jest też krokodyl o licznych talentach, zwłaszcza polecam go jako mentora dla szydełkujących gitarzystów.

I nikt się niczemu ani nikomu nie dziwi. Czy to różowofutrzasty urodzinowy smok, czy dziwne zwierze z poprzedniej epoki geologicznej... Tolerancja pełna. Motyl może się zakochać w 20 000letniej Cheni i nikt się ich nie czepia. Żaba tylko miała pewne obawy, czy nie zostanie zjedzona, ale nie została.

Cała ta ekipa panoszy się w 15 scenach z książki. Są wielkie, hałaśliwe i złośliwe. Strasznie je polubiliśmy i aż trudno się nam było z nimi rozstać.

Oczywiście dzieciska szaleją za nimi tak samo jak ja. Zwłaszcza Dziecko Kwiat, ale to tylko dlatego, że Mały Superbohater miał głowę w myszach w tym czasie. Testowałam również książkę na Księżniczce Zastępczej i okazało się, że można z nią przesiedzieć ponad godzinę i przeczytać Smoki od deski do deski z dużym entuzjazmem i zakazem uciekania do kuchni po kawę w tym czasie.

Do czytania samemu "Sceny z życia smoków" też się nadają, ale wymagają już całkiem pewnego czytania. Więc dla Dziecka Kwiat na jeszcze nie w tej chwili.

Ilustracje też pasują do treści, nie przeszkadzają w czytaniu, chociaż żaba jest za ładna a krokodyl żółty. To zaleta chyba, skoro i tak jada pierogi z jagodami.

Czyli smoki wtarabaniły się z hukiem na szczyty top listy. Polecamy. A wiek to tak od 4 można czytać, ale im starsze dziecko tym więcej podtekstów rozumie, więc spokojnie przez całe najgorsze pierwsze 40 lat rodzicielstwa będzie dobra.

sobota, 7 lutego 2015

Geometria dla starszych ludzi

Dzisiejsza książka ma długą brodę. Napisana w 1978r przez Władimira Żytomirskiego i Lwa Szerwina, w Polsce wydana w 1987. To już wiadomo, że będzie sf albo nauka. Albo i to i to.

"Geometrię dla najmłodszych" mamy z biblioteki. jesteśmy drudzy. Pierwsza była jakaś dziewczynka w 1995r. No i zgodnie z tytułem książka ma opowiedzieć o podstawach geometrii. Trzy ludziki rozmawiają sobie z ołówkiem, kroją prostą na odcinki, ostrzą kąty, porównują, zakręcają krzywe i łamane, mierzą sznurkiem i generalnie dobrze się bawią. Ołówek opowiada bajkę o punkcie, który przeżywa straszliwe przygody i odwiedza miasto trójkątów, czworokątów i kół. Niby nic takiego.

Układ treści jest właśnie taki bardzo "szkolny". Punkt - prosta - półprosta - odcinek - kąt - łamana - figury geometryczne. wg. posłowia w tym czasie był to program 4 klasy, chociaż książka przeznaczona jest dla mniejszych dzieci (kl.1-3). IMO spokojnie można poczytać młodszym, ale faktycznie jeśli czegoś nauczyła to tylko Dziecko Kwiat, Mały Superbohater przeżywał przygody punktu i był zainteresowany, ale nie zauważyłam, żeby cokolwiek z wiedzy do niego dotarło.
Poza tym fajne to posłowie. "Skłaniam się ku opinii tych dydaktyków, którzy drogę do geometrii widzą w ćwiczeniach i zabawach polegających na manipulowaniu klockami, układaniu mozaik, wykonywaniu figur z papieru, klejeniu brył." No ja właściwie też.

Zachodzi efekt prostej i dopasowanej do dzieci historyjki - młode były bardzo wciagnięte. Autorzy dają pomyśleć, zadają pytania, Ludziki są trzy i każdy ma własną odpowiedź, na swój sposób rysuje i mierzy. Poza tym jest dość ciekawie. Punkt i cyrkiel gonią czarny charakter - ZŁĄ gumkę przez pół ksiażki.

Dzieciska wpadły w dziki zachwyt tą książką. "Gelometie pocyyytaj" wył Mały Superbohater. "Ja bym chciała, żebyś poczytała bajkę o punkcie zamiast Adasia i Słonia" - tłumaczyła Dziecko Kwiat (Adaś i Słoń to fajna książka, która podoba się chyba tylko mi...).

Zauważyłam tą książkę w czeluściach biblioteki głównie dzięki ilustracjom Bohdana Butenko. Jak się można domyślić - nie zawiodłam się. Bardzo sympatycznie się tą ksiażkę i czyta i ogląda.


wtorek, 27 stycznia 2015

Wielkie małe kobietki

Dobrze mi się czytało "Wielkie małe kobietki" , Dziecko Kwiat najchetniej łyknęłaby od razu całość, ale ponieważ jeszcze sama nie czyta, postanowiłam jej dawkować. Pięć wieczorów, pięć dziewczynek, które, kiedy dorosły stały się ważne (bo jak wiadomo, zanim człowiek stanie się ważny musi przejść przez etapy, w których jest nieważny, niezbyt istotny i raczej się go pomija, a w ogóle najważniejszy to robi się, jak już umrze).

To taka feministyczna książka. O tym, że bycie pewnym siebie, sprytnym i zdeterminowanym przynosi dobre rezultaty. I że dobrze jest mieć własną pasję.

Książka opowiada po kolei o:
- Marii Skłodowskiej-Currie - Dziecko Kwiat stwierdziła, że ona się na fizyce zna.
- Coco Chanel Drugie miejsce Dziecka Kwiat. Albo pierwsze ex aequo. Rysowała sukienki wg. jej projektów, nawet od babci swoje szablony z ciuchami ściągnęła.
- Agathy Christy - nie wiamy dlaczego nie została tym detektywem na prawdę, tylko pisała ksiażki.
- Edith Piaf - to było ciekawe opowiadanie. Nie wiadomo czemu Edith śpiewała, skoro to sie tak skończyło z jej rodzicami. No i babcia, która ją wychowywała, prowadziła również dom publiczny. Dzięki czemu Dziecko Kwiat poznało kilka nowych wyrazów. Kształcenie górą. Wrażliwców uspokoję, bo nie jest o tym napisane nic wprost, więc jak się nie pogada z dzieckiem to prawdopodobnie nie będzie się zastanawiać.
- Audrey Hepburn - zdecydowane miejsce pierwsze. Tańczyła w balecie. Była prawie księżniczką. Jeździła na rowerze z wiadomościami dla ruchu oporu. Zastanawiam się jak przebrać Dziecko Kwiat za Audrey na bal przebierańców....

I ilustracje nam się podobały. Takie były nieoczywiste i delikatne i do pomyślenia.

Byłoby naprawdę świetnie gdyby nie ta religijność. Święty Wawrzyniec naprawdę był zbędny. Brak świętej Tereski może rozbiłby trochę fabułę, ale autorka poradziłaby sobie bez niej. Naprawdę osobiście bez większych przeszkód tłumaczę paskudom różne rzeczy. Np. nowenna, pielgrzymka itp. tylko po co to moim ateistycznym dzieciom? Jeszcze trzeba jakoś wybrnąć z tych jakże katolickich wniosków.

Podsumowując - książkę Aleksandry Polewskiej ciekawie się czytało, sama się dużo dowiedziałam, bo o ile o życiu Marii Skłodowskiej Curie raczej wiemy dużo, to reszta z życiorysów małych wielkich kobietek dla mnie też była częściowo nowością. Cieszę się, że mamy ją w bibliotece, ale o ile Dziecko Kwiat nie bedzie bardzo nalegać to nie kupię jej żeby mieć na półce. Bo chociaż feministyczna i inspirująca, to za mało bezbożna.





czwartek, 22 stycznia 2015

Majorka 3000 lat przed Biurem Podróży

Tydzień w 4-gwiazdkowym hotelu. To chyba pierwsze skojarzenie ze słowem "Majorka". Długa historia osadnictwa na tej wyspie nie jest szczególną atrakcją, bo gdzieś znika w cieniu pogody i plaży.

"Wyspa Kamieni" To komiks napisany dla muzeum archeologicznego na Majorce (Museu Arqueologic de Son Fornes). Pierwsze wydania były sfinansowane przez rząd Balearów i wydane odpowiednio w dialekcie katalońskiego z Majorki i Minorki. Bo składa się z dwóch osobnych opowiadań. Chłopiec ze swoją mamą wyrusza na poszukiwanie lekarstwa dla umierających owiec. Susza zmusza do przedyskutowania dostępu do źródła pomiędzy osadami. I są tajemnice, które mają dobre powody, by pozostać w ukryciu. To pierwsze.

W drugim opowiadaniu na wybrzeżu zostaje znaleziony celtycki driud. I niedługo później znajduje znaki własnej kultury. Wyrusza więc na poszukiwanie wspólnego boga, przeprawia się po to na sąsiednią Minorkę.

Życie przedstawione w komiksie jest wzorowane na wiedzy z wykopalisk z tego rejonu. Czyli jakoś tak prawdopodobnie było.

Ale to tylko tło. Komiks jest po prostu ciekawy, historie w miarę proste (Mały Superbohater już czaił o co chodzi, chociaż czasem trzeba było coś komentować), wciągające, trochę niebezpieczne, bez słodzenia i jakiegoś nachalnego przekazywania informacji.

Poza tym jest bardzo NVC. Dla poszukiwaczy ciekawego komiksu bez przemocy "Wyspa Kamieni" nadaje się idealnie. Wszyscy się ze sobą przyjaźnie dogadują. O dziwo Mały Superbohater przyjął to bez sprzeciwów i znudzenia co oznacza, że ilość grozy w komiksie nie mniejsza niż pewien akceptowalny przez niego próg. No pewnie, że fajniej by było, żeby jakaś zła postać była spektakularnie ukatrupiona, ale trudno, jest wystarczająco strasznie.

Dziecko Kwiat się zastanawiała, co trzeba zrobić, żeby uczestniczyć w radzie i czy wystarczy urodzić dziecko. Ogólnie rada i przegadanie wszystkich spraw bieżących było dla niej ważne (zwłaszcza wody i śmierci owiec. To są takie mocno egzotyczne dla niej problemy).



Jak na moje oko wiek czytelników idealnych to tak 6-9 lat. Można czytać samemu, ma wyraźny, chociaż mały tekst. 4latkowi trzeba było trochę powyjaśnieć i dać czas na zobaczenie wszystkiego i też rozumiał i był zadowolony. Więc można czytać wcześniej.

No i polecamy wszyscy troje.



środa, 21 stycznia 2015

lekko oniryczny słoń

Jak bardzo różowe mogą być sałaty? Co jest przeciwieństwem czułości? Ksiażki o Pomelo są filozoficzne i skomplikowane w sam raz dla przedszkolaków i ogólnie nadają się do czytania, rozmawiania, uczenia się na pamięć itp. Ale i tak zostawię je na później. Trochę jakby obok historyjek o małym słoniu pojawiły się dwie ksiażki "Pomelo i przeciwieństwa" i "Pomelo i kolory".

Wydawałoby się, że mając takie dziecko lat kilka etap książeczek z kolorami i (chociaż może to mniej oczywiste) przeciwieństwami mamy za sobą. Czerwonego kwiatka małego i dużego dawno już przerobiliśmy. A tu nagle pojawia się nowe wyzwanie. Kolory dla zaawansowanych. Czy pomarańcz jesieni jest bardziej niepokojący od pomarańczu startych marchewek? Albo która biel jest bielsza? Albo jak żółte są siuśki.
I dalej - czy marzenie jest lepsze od rzeczywistości. Albo czym się różni możliwe od niemożliwego.

Czytelnik (słuchacz?) jest potraktowany poważnie. To jest fajne. I nie takie częste, bo łatwiej mówić dzieciem jak do dzieci i z góry zakładać, że nie zrozumieją, więc nie wchodzić w jakieś bezsilne szarości rozczarowania. A Pomelo zmusza do tego, zeby dać dzieciskom materiał do zastanawiania się.

Te ksiażki są na raz łatwe i trudne. Można na nich czytać samodzielnie jak się człowiek dopiero uczy, a najlepiej czytać bratu (to daje rodzicowi jakieś 3 minuty dla siebie). Za to mają trudne zestawienia, wymagające przemyślenia, jaka właściwie jest to czerń i co to jest nie wiadomo co. Całe szczęście są ilustracje, które bardzo pomagają wyobrazić sobie niewyobrażalne. A Pomelo jest narysowany bardzo przyjażnie, bez tła, jeśli nie jest potrzebne, czytelnie i ładnie. I z pomysłem.

Fajnie czyta się te książki z 4-5latkami. Dziecko Kwiat przejęte rolą czyta je w miarę samodzielnie. Mały Superbohater słucha jak akurat ma ochotę, podczytując Dartha Vadera ukradkiem.

I są w bibliotece.
Same plusy.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

cała kupa KUPY

Książka o kupie musi być. Nie wyobrażam sobie porządnego bloga o literaturze bez tego jakże istotnego tematu stanowiącego dla wielu, zgodnie z istniejącym tabu, swoistą kałową terra incognita .

Wstęp poważny bo temat również, kupa to pogranicze odpadu i pożywienia, informacji i budulca. Kupa jest ważna dla nosorożca i wydry, może mniej istotna dla nietoperza, ale jak w jaskini spadające tony kupy z sufitu to ktoś się w końcu tym zainteresuje. No bądźmy poważni.

"Kupa - przyrodnicza wycieczka na stronę" to ksiażka już dość stara, ale jakoś tak dopiero po raz pierwszy wpadła nam w ręce (wcześniej przerabialiśmy w temacie inne książki, między innymi kultową "O małym krecie, który chcial wiedzieć, kto mu narobił na głowę" który jest kałowym Hrabią Monte Christo, ale to innym razem). Dzieciska zapałały wielką sympatią i do ksiażki i do wszelkich kształtów, rozmiarów, kolorów i znaczeń kupy jako takiej. Małemy Superbohaterowi szczególnie przypadł do gustu robiący kupę tyranozaur. W ilustracjach Neala Laytona wygląda bardzo sugestywnie.

Książka się nadaje dla wszystkich niezależnie od wieku, ale spokojnie od 3 lat w górę można czytać ze zrozumieniem ze strony słuchacza. Zwłaszcza że to fajny czas na "Kupę". Wtedy potomstwo zaskakuje tekstami "mama, zrobiłem dla ciebie ładną kupę" i " Zrobiłem tsy kupy, czemu tylko tsy wysły?". Na pewno nosorożec opryskujący wszystko kupą może stać się pewną inspiracją, dlatego warto nie używać już nocnika, tylko toalety, bo dostęp do jej zawartości jest trudniejszy.

Ale za to można pokombinować z daniami jak lody czekoladowe zakręcone, czy małe kakaowe kuleczki. Kupa to temat zawsze ciekawy, wkręcający i dający do myślenia. Trening intensywnego skupiania uwagi. Ciekawe informacje bez smrodku dydaktycznego, za to z wieloma innymi rodzajami smrodku.

Dla małych ludzi każda porządna kupa jest ważnym wydarzeniem. Ale Ci troche więksi, jak Dziecko Kwiat też cieszą się, że mogą posłuchać, chociaż już bez aż takiej ekscytacji, bo mam wrażenie, że Dziecko Kwiat jest już ponad to i żadna kupa jej nie ruszy (no, maleńka kupka malutkiego nietoperzyka to jeszcze trochę wzruszenia może budzić).

Ogólnie "Kupę" polecamy wszyscy, bo jest ciekawa, łatwa, szybka i przyjemna.

I jeszcze w temacie. Mały Superbohater jak był bardzo mały, scena chodnikowa:
(bardzo) Mały Superbohater - co to?
MaTka - psia kupa
(bardzo) Mały Superbohater -cześć psia kupo (ogląda)
MaTka - chodźmy już
(bardzo) Mały Superbohater - papa psia kupo


czwartek, 15 stycznia 2015

Bardzo bardzo proste abecadło

Tym razem dużo mniej skomplikowana twórczość. Zestaw kart. Banalnie prosta zasada, z jednej strony litera, z drugiej zwierz, który się na tą literę zaczyna.

Bo można, chociaż wcale nie trzeba, uczyć dzieci czytać. Na różne sposoby. I można pokazywać te literki jeśli i dzieć i rodzic dobrze się bawią. Bez spiny, przymusu i odpytywania. Tak uprzedzam, bo jeśli ktoś liczy, że dzięki kartom z literkami jego dzieć bedzie w wieku 13 miesięcy płynnie czytał w trzech językach to może być zawiedziony.


Pokazuję je , bo są naprawdę dobrze narysowane, nie są to słodziarskie zwierzątka z dużymi oczami, tylko sensowne ilustracje, przemyślane, wyraźne, kolorowe, bez tła, wiec odcinają się wyraźnie od reszty karty. Dzieć gdzieś w wieku 4-5 mies już się takimi może zacząć interesować. Moje paskudy oczywiście dostały to później (mam stare dzieci), Dziecko Kwiat pokazuje je Małemu Superbohaterowi. Superbohater ukochał ukwiał. Wita wieloryba. Tuli tygrysa.

Karty służą do zabawy, opowiadania historii o zwierzętach no i też pokazywania liter i układania wyrazów, zagadek, żonglowania słowami na różne sposoby. I też do ćwiczeń logopedycznych (LLLL jak LLLekin). Rozwojowo przebijają wszelkie szczeniaczki uczniaczki i inne tego typu zabawki bo
1) angażują tylko dwa zmysły, a im mniej tym lepiej dla możliwości skupienia. Wszystko co biega-skacze-gra-i-świaci przeszkadza w rozwoju uwagi
2) wymagają uczestnictwa drugiej osoby. Rodzice mogą a to marudzić (no, chyba ze mają starsze dziecko), ale za to szansa na skupienie, zapamiętanie czegoś i kojarzenie literek z dobrą zabawą jest dużo większa.

Abecadło jest zrobione z grubej tektury. I jest zaskakująco wytrzymałe. Bo u nas naprawdę rzeczy nie wytrzymujące warunków ekstremalnych utrzymują się krótko, a to mamy już dobry rok i jest 1) w całości 2) nie zgubione 3) używane całkiem często. To naprawdę niezwykłe połączenie.

Wydawnictwo dwie siostry wpisało kategorie wiekową 3+, IMO może być używane już duużo wcześniej.

I jeszcze na zachętę:
Mały Superbohater - co lobis z moimi litelkami
MaTka - opisuję je na blogu
Mały Sluperbohater - no dooobla, tylko klutko

Co jada Łauma?

Opisać "Łaumę" Karola „KaeReL” Kalinowskiego to niezłe wyzwanie. Chyba to przez to że zaczyna się samobójstwem babci... chociaż nie zaczyna się morderstwem, samobójstwo jest drugie. Kończy się pochwałą piwa i skręta. Jest jeszcze troche depresji. I przekraczania prędkości. I gwary z suwalszczyzny. I dużo pogańskich wierzeń. A ja lubię pogańskie wierzenia.

Komiks edukuje.

Wprowadza dziecko w zasady ekonomii "Proboszcz długo odmawiał pochówku. Mówił coś o grzechu i wiecznym potępieniu. Na cmentarzu nie było miejsca dla samobójców. Potem okazało sie, że miejsce jest. Takie specjalne. Za specjalną cenę."

Pracy zespołowej "Tata próbował ogarnąć drewutnię, która miała, chyba w jakiś magiczny sposób zamienić się w garaż, a kolega badał i komplementował ludowy design".

Języków obcych "Już przypocimek, unoj so mamory pod Kacorowkami", i jeszcze paru innych życiowo przydatnych dziedzin.

Łaumę czytałyśmy z Dzieckiem Kwiat dość niedawno, więc jesteśmy na świeżo.
Robi wrażenie. Niby nic takiego, Dorotka przeprowadza się z rodzicami na wieś żeby zamieszkać w domu babci. Tylko babcia była szeptuchą. I miała sekrety różne. I zniszczenie niektórych ciągnęło za soba konsekwencje. W najlepszym razie to duszek domowy, ale to nie był tylko on niestety.

A Łauma/Łojma/Mamuna/Baba Jaga (wiem, to coś innego, ale efekt podobny), ma specyficzna dietę, wynikającą z problemów sercowych. Znaczy zjada dzieci, bo zostawił ją facet. Tak w skrócie. Samo życie.

Całe szczęście Dorotka zna się na perfumach i dobrej muzyce i ma liczne talenty po babci. Wydra daje radę łowić pod lodem. Bóg urodzaju Kurke jest sympatyczny i chętnie pomoże, duszek domowy woli Norbiego, a ten bóg z rogami... no też jest sympatyczny ale nikt go nie pamięta. Mroczna i straszna historia kończy się dobrze.

"Łauma" jest czarno biała, narysowana tak jak widać, czasem z podtekstami i nie do końca wprost. Dobrze do siebie pasują - tekst i ilustracje. Nic dziwnego, że album doczekał się kilku nagród i drugiego wydania.

Dziecko Kwiat lubi Łaumę. Dziecko Kwiat samo rośnie na czarownicę, więc trudno się dziwić.


Więcej o tej książce, przypisy bardziej rozbudowane, Jaćwingów, relacje różne, plansze i inne obrazki można znaleźć na blogu o Łaumie.

środa, 14 stycznia 2015

Zoologia inaczej

Są takie dzieci, które lubią różne zestawienia, np. książki o ptasich jajach. Albo statkach, całe strony ilustracji. Nie mają one może zawrotnie szybkiej akcji, ale za to ilu bohaterów.

"Narwańcy, uwodziciele, samotnicy" to taka alternatywna systematyka. Bo w końcu Różowiutkie robią kompletnie inne wrażenie niż Majestatyczne. Górale są inni niż te, których już z nami nie ma (Nieodżałowane).

W naturalnych warunkach przyrody nie zdążymy zobaczyć żadnego ze zwierząt Niedoścignionych, ale Osiadłe można obejrzeć dokładnie. Śnieżnobiałe znikają w zaspach, a Nocne Marki świecą oczami. Są też specjaliści od architektury i od uwodzenia.

Gdzieś między Ośmiornicą olbrzymią a Dudkiem zwiastunem nieszczęścia można podziwiać olbrzymią różnorodność świata zwierząt. Każdy znajdzie coś dla siebie.

No i jeszcze ilustracje - takie w sam raz, pasują stopniem zakręcenia do zakręconej taksonomii.

Próbka z życia wzięta:
Mały Superbohater - my byśmy chciali takiego kota, co lubi jak go ciągniemy za ogon
MaTka - no jestem ciekawa skad taki kot
Mały Superbohater - no znamy takiego. Gepalda. Gepald lubi jak się go ciagnie za ogon
Księżna Piękna i Mądra - i można na nim pojechać
Mały Superbohater - ja i ty pojedziemy na gepaldu tak sybko a mama na gepadlu obok nas
Księżna Piękna i Mądra - a A obok twojej mamy
Mały Superbohater - nie A obok nas, żeby jej tyglys nie zjadł. Bo mamy tyglys nie zje , mama jest dolosła.
Księżna Piękna i Mądra - twoja mama jest dużym ludziem i tyglys nie je dużych ludziów
Mały Superbohater - i do słoni pojedziemy. A słoniu są fajne. Nie zją nas, tylko nas umyją.....

I wyglądali na bardzo zadowolonych. Kajtek i Miś.

Jak już mieć przygody to najlepiej z kimś, kogo się zna i lubi. Kajtek ma misia. No i jeszcze Tosię. A Mały Superbohater też zna nawet dwie Tosie i ma stado pluszaków. To już prawie może się identyfikować.

"Kajtek i miś" to książka, która spokojnie może byc pierwszą w życiu dziecka z większą ilością tekstu  (znaczy chodzi o dzieci tych niepatologicznych rodziców, którzy nie czytali niemowlakom "Lodu" Dukaja czy coś w tym stylu...)

Autorzy piszą z takim sympatycznym realizmem. Jest jak jest. Jak sobie Kajtek przyciął palec i zakrwawił misia oraz podłogę to zakrwawil i już. To książka o prawdziwym życiu, relacjach z prawdziwymi ludźmi. O przyrodzie, która jest naprawdę delikatna (rozdział o zdepnięciu myszy przerabialiśmy kilka razy).

Może nie wszystko dzieje się po myśli Kajtka, misia i Tosi (pada jak mają iść na wycieczkę, a nietoperze wcale nie przylatują, duże dzieci nie bawię się prawidłowo, a mama nie pozwala misiowi lepić chlebka z błota), ale jest wesoło (chyba ze akurat nie, bo Tosia tęskni za mamą i smutno jej że tata z nimi nie mieszka), ciekawie, można się ubrudzić a czasem nawet podrapać.
No i Kajtek łazi po drzewach, wchodzi w różne dziury, a nawet biega po złomowisku i ogólnie zachowuje się sympatycznie dziko.

Świat w książce jest pokazany z perspektywy Kajtka, z jego dziecięcą złożoną logiką. Każde dziecko zrozumie. Niekoniecznie za to każdy dorosły. W każdym razie nie jest to książka edukacyjna, nikt nie ocenia dzieci, jak to w literaturze skandynawskiej - realnie, bez upiększania i dziecioprzyjaźnie.

Polecam 3latkom i ich rodzicom. trochę starsze i trochę młodsze też mogą być.


Trudne szlaki turystyczne w Dolinie Muminków

"Niebezpieczna podróż" Tove Jansson to naprawdę niezły trening wyobraźni, trochę straszny, bardzo dziwny i pełen małych trolli.

Na życzenie Zuzanny wszystko się zmienia,nawet jej kot staje sie wielki jak tygrys. Zamiast spokojnego letniego popołudnia dziewczynka i inne małe stworki przeżywają wybuch wulkanu, burzę śnieżną, atak straszliwego czegoś, ratunek w ostatniej chwili... Troche jak u  Hitchcocka.

Poza Zuzanną i jej kotem książka jest pełna postaci znanych z "Muminków" - paszczak, Topik i Topcia, Włóczykij, no i sama rodzina muminków też się pojawia.

Ryjek jak zwykle marudzi, piesek Ynk (pamiętacie "Zimę w dolinie Muminków"?) się boi, Too-Tiki kieruje balonem, a Zuzanna zastanawia sie jak oni wyglądają naprawdę, bez czarodziejskich okularów.

Ilustracje Tove Jansson uzupełniają klimat ksiażki. Są tak samo dziwne i lekko mroczne jak przygody bohaterów. Mi się takie podobają. Mogłabym mieć fresk ścienny ze sceną na wybrzeżu.

Dzięki tłumaczeniu Ewy Kozyry-Pawlak tekst czyta się lekko i łatwo wpada w ucho, Mały Superbohater cytuje fragmenty, a Dziecko Kwiat twierdzi, że czyta. No, moze raczej cytował i twierdziła, bo ksiażka jest u nas od dawna już, wielokrotnie przeczytana, przerobiona na wszystkie strony i przez wszystkich, których dzieciska zmusiły do czytania. Patent z okularami zmieniajacymi rzeczywistość też wykorzystany w zabawach różnych. Ksiażka ma potencjał.

Jeśli chodzi o wiek czytelnika to tak ok 32 lata... no dobra, 3letniemu młodemu się podobało, ale nie rozumiał wszystkiego. Teraz już łapie chyba wszystkie szczegóły, ale tak 5-6 powino byc w sam raz, do ćwiczenia samodzielnego czytania też się nadaje, bo wciąga.


poniedziałek, 12 stycznia 2015

Tam gdzie żyją DZIKIE STWORY

Nie spodziewałam się po Małym Superbohaterze aż takiej miłości do tej książki. Przetrzymywaliśmy ją chyba ze trzy miesiące zamiest grzecznie oddać najpóźniej miesiąc po wypożyczeniu z biblioteki (przy okazji dziękuję ogromnie paniom z biblioteki za nieskasowanie olbrzymiej kwoty mimo wszystko).

To książka z tych oswajających złość/gniew/wkurzenie, napisana jakieś 50 temu. Wysłanie do łóżka bez kolacji jest historyczne takie.

Autor stworzył w krótkim tekście bardzo baśniową, wciagającą narrację. Trochę przypowieść, trochę prosta historyjka. Moje dzieci bardzo szybko wsiąkły w tą książkę. Dzikie stwory długo żyły w głowie Małego Superbohatera (sam je wysyłał do łóżka bez kolacji),a Dziecko Kwiat chociaż się aż tak bardzo z tym nie afiszowała, również umiała książkę na pamięć.

Ilustracje są równie wkręcające jak tekst. Pytanie o to czemu jeden dziki stwór ma stopy a drugi ptasie pazury pozostało ciągle bez satysfakcjonującej odpowiedzi. Za to inne np."czy Ty też byś tam popłynął łódką?", "Co byś zrobił gdyby zaczęły strasznie ryczeć, tupać i wywracać oczami?" doczekały się wielu szczegółowych wyjaśnień.

Na podstawie tej książki jest film. Zaczęliśmy od niego. Dawno temu. Efekt był taki, ze naprawdę nie byłam pewna czy czytać. Nie zaczynajcie od filmu. Właściwie to obejrzeć można, ale jest dużo bardziej skomplikowany niż książka.

Mały Superbohater przerobił tą książkę na wszystkie strony. Każdy mu ją czytał (młody poprawiał błędy). Każda strona była obejrzana, przedyskutowana, oceniona i zaakceptowana.

Prosty fakt wynikający z książki jest taki: da się zmierzyć samemu z własną złością i nad nią zapanować, ale to trudne. Powiedzmy sobie szczerze, ja nad własnym dzikim stworem czasem nie panuje, zwłaszcza przy porannym wychodzeniu do placówek oświatowych, a co dopiero taki nie-do-końca-4-latek. Niby o to chodzi, ale nie patrzcie pod tym kątem. To po prostu sympatyczna krótka opowieść o chłopcu, jego mamie , psie i wyobraźni, nie trzeba mieć problemów emocjonalnych, zeby ja przeczytać.

Na stronie wydawnictwa jest przydzielona na wiek 4+, ale moim zdaniem spokojnie 3latki ogarną ten temat. I górna granica też jest gdzieś daleko. Na pewno nadaje się, żeby ćwiczyć na niej czytanie kiedy się właśnie zaczyna tego uczyć.

P.S. To pierwsza recenzja książki, która jest biblioteczna i nie ma jej u mnie na stałe, chociaż naprawdę miłość była do niej wielka i już myślałam, ze zakupy są niezbędne. Ogólnie polecam biblioteki. Najlepiej zapisać dziecko jak już przestaje zjadać książki i od tego czasu korzystać często.

P.P.S
"Kto ty jesteś - Polak mały... Gdzie Ty mieskas - w Polsce - klainie wsystkich dzikich stworów"
Mały Superbohater

Ryjówkowy król Artur / Dobrzyk

Drugie małe zwierze na blogu, tym razem nasze własne, Tomka Samojlika (jego komiksy można brać w ciemno). "Ryjówka przeznaczenia" przeznaczona dla Małego Superbohatera (bo tak jak dzielne myszy, jest odpowiedniej wielkości).
A w komiksie bardzo fajna, spójna i przemyślana przygoda ryjówki malutkiej, ryjówki aksamitnej, zębiałka, rzęsorka, jeża... Ogólnie dużo różnych małych leśnych zwierzątek, o istnieniu których mało kto pamięta.

Spełnia się proroctwo pokoleń ryjówek (nie potrzeba dużo czasu ryjówkom, żeby minęło pokolenie) i pojawia się w okolicy Czarny Nieprzyjaciel Ludź (ale tego imienia nie można wymawiać), zaczynają się dzieć dziwne rzeczy, ryby umierają w rzece, ropuchy chcą, żeby je całować a Dobrzykowi śni się zębiałkowa księżniczka. Więcej wie na pewno stary żółw, a już na pewno umie powiedzieć kogo do straceczej misji powołuje przeznaczenie. Sytuacja jest poważna, ale całe szczęście bywa weselej, Dobrzyk straszy wielkiego i groźniego jeża, zaskakuje borsuka, lata z nietoperzami (no nie tanczy z wilkami jeszcze, ale kto tego Samojlika wie...) i ostatecznie rozmawia z potężnym Strażnikiem Puszczy. Wszystko komentują złośliwie dwa kruki. Kończy się dobrze. To chyba było do przewidzenia?

Autor ładnie rysuje. Tak naprawdę ładnie, dba o szczegóły, stara się, żeby przyroda puszczy była przyrodą puszczy. To widać i na rysunkach i w tekście i też w obrazkowych przypisach na końcu książki. W związku z tym to komiks jednak edukacyjny. Autor dzieli się swoją własną wrażliwością na przyrodę. I fajnie.

"Lyjówka seznacenia" to jedna z ulubionych książek obojga moich dzieci. Spędziła z nami sylwestrowy wyjazd i przeżyła 6 dzieci. Ja też ją lubię. I plakaty filmowe na końcu książki.

I jest ciąg dalszy. "Norka zagłady" nasza ciągle leży na półce znajomej. Czekamy też na "Powrót rzęsorka". Wszystko przed Dobrzykiem.

We własnym świecie czyli Hildy recenzja hurtowa

Hilda ma już w Polsce...2 lata? Naprawdę aż tyle? Czyli czytałyśmy pierwszą część kiedy Dziecko Kwiat miała 5 lat. Do tej pory Hilda ciągle ma stałe miejsce na półce (może raczej stosie) ksiażek czytanych w kółko, często do niej wracamy.

Pierwsze dwie części rozgrywają się w skandynawskim krajobrazie, w samotnym domu u podnóża gór żyje sobie Hilda razem z mamą. Nie robi na niej wrażenia przestrzeń, długie wędrówki, dziwni znajomi (drewniak, puchy). Razem ze zwierzątkiem domowym  (trudnym do oznaczenia pod względem gatunku, ale raczej jakiś mały jeleniowaty) zajmują się łażeniem i rysowaniem (Hilda) albo bieganiem i ratowaniem przyjaciółki z opresji (Rożek). A w okolicy można spotkać trolle i dowiedzieć się o co chodzi z tymi dzwonkami; olbrzymy mniejsze i większe, ale generalnie gigantyczne. I inne postacie ze skandynawskich baśni i wyobrażni Luka Pearsena.
Olbrzymy mogą nieźle narozrabiać, z tego powodu trzecia część rozgrywa się w nowym miejscu. "Hilda i ptasia parada" opowiada o tym, co się dzieje zaraz po przeprowadzce do miasta. Dziewczynka bardzo szybko zaczyna orientować się w nowej sytuacji. Miasto też ma swoje legendy i dziwnych, baśniowych bohaterów. Dużo gorzej przyzwyczaja się do nowego miejsca mama Hildy. Ale całe szczęście, dziewczynka wie z kim warto rozmawiać i jak.

Komiksy o Hildzie są takie dzikie. To ona o sobie decyduje, nikt jej nie mówi co ma robić, nie podcina skrzydeł, więc Hilda rośnie sama. Trochę jak Ronja, Pippi, albo inne młode dzikie zwierzęta. To taka książka z mocą. powiedziałabym, że feministyczna, ale nie do końca, bo chodzi bardziej o moc dzieci ogólnie nie tylko dziewczynek. Zresztą Mały Superbohater też zna i lubi Hildę, więc to literatura obupłciowa.

Jeśli chcesz komiksu motywacyjnego i jeszcze pokazującego, że świat jest w gruncie rzeczy ok, można być w nim sobą i się za bardzo nie przejmować to Hilda jest w sam raz.

No i ilustracje ma takie jakie lubię, czyli naprawdę przemyślane , nie za duże nie za małe, nie za słodkie, nie za kwaśne, Hilda to zwykłą, chudonoga, niebieskowłosa dziewczynka jakich pełno. 

Dziecko Kwiat uczy się czytać i na tych komiksach też próbuje, także wiem, że czcionka bywa trochę za bardzo zakręcona jak na samodzielne początki.

No i, chociaż bardzo lubię Centralkę ("komiksy dla dzieci mądrych rodziców" Fiu fiu, nie ma jak strzelić komplement klientowi od wejścia, od razu będzie miał lepszy nastrój), to jednak prawie 50zł to troche za dużo jak na komiks dla dzieci (mogę sobie pomarudzić, i tak wszystkie Hildy kupiłam).

Wyjątkowo waleczne myszy


Zastanawiałam się długo od czego właściwie zacząć. Książek i komiksów przeczytanych mamy straszliwe ilości, nie przeczytanych ale czekających na przyszłość jeszcze więcej. A Myszy są 1) w miarę nowo wydane, 2) ciągle na topie książek kochanych miłością wielką przez mojego syna.

"Mysia straż" to coś dla małoletnich fanów średniowiecznych sag. Upłynęło już trochę czasu od wielkiej wojny, ale tytułowa formacja militarna ciągle ma pełne ręce roboty. Bo na drogach czyhają rozbójnicy i dzikie zwierzęta, polityka opiera się na niecnych spiskach a miastami rządzi mafia. Jak to w średniowieczu. Małe zwierzątka prowadzą bardzo skomplikowane życie.

To wszystko w przepięknych ilustracjach opowiedział David Petersen.

Mały Superbohater lat niespełna 4 bardzo lubi dzielne małe istoty (sam też za wielki nie jest, to by go tłumaczyło). W przyszłości chce zostać... no dobra, chce być swoim wujkiem, ale i tak lubi pokonywać potwory. Nie zraża go mordowanie niewinnych młodych wężyków ani dzielna mysz pożerana przez kraby. Cytuje całe fragmenty dialogów z pamięci. Scena pokonywania węża.... ale dobra, bez spojlerów. W każdym razie ku przerażeniu przedszkolanek oraz babci własnej dzielne myszy są dla niego bardzo ważne.

Komiks Petersena ma potencjał. Szykują się następne części, obił mi się o oczy podręcznik RPG o myszach, są plakaty z całą strażą itp. Poza tym myszy można narysować, namalować, ulepić, zagrać, pokazać, wypróbować chwyty mysiego MMA na siostrze, zaśpiewać hymn myszy (jak się najpierw go wymyśli), dopowiedzieć dalszy ciąg historii. Wszystko można.

Polecamy. Ja i Mały Superbohater.

P.S. Tak naprawdę target docelowy jest starszy. Coś jak Dziecko Kwiat - 7l (które też myszy lubi, ale z większego dystansu).



piątek, 2 stycznia 2015

Oto blog. W końcu.
W teorii ma być o książkach dziecięcych, komiks, beletrystyka, książki obrazkowe, czasem może jakaś gra planszowa, ogólnie wszystko, co podchodzi pod moje własne dzieci. To będzie subiektywne. Czytam dzieciom to, co mi się podoba. O tym opowiadam. A ja lubię fantastykę, absurdalny humor, czasem trochę grozy, lubię książki zmuszające do myślenia, i lubię fakty. A nie lubię książek tłumaczonych translatorem i ilustrowanych disneyem, nie lubię dopasowywania do wzorców, nie lubię grzeczności i książek, których celem jest edukowanie dzieci jak mają się zachowywać.


Czyli zapraszam do bloga o książkach dla niegrzecznych dzieci. Czytamy co lubimy i nie przejmujemy się tym, że ktoś może mieć inne zdanie.