środa, 11 marca 2015

o czytaniu dziecięcem - jak zaszpanować przed innymi rodzicami.

Trochę bedzie nie o książce.

Bo wiecie, fajnie jest mieć czytające dzieci. Taki 3latek jak machnie "bodaj byś sczezł" albo plunie "pluralizacją idei" zależnie od pokazanej kolorowej książeczki dla przyszłych geniuszy , robi wrażenie nie tylko na babci czy cioci, ale też na przypadkowych tłumach na grupie "ach jak przyjemnie być mamą takiego cudownego bobaska". No albo jakiejś podobnej.

No więc jedziemy po kolei: Doman od 3 miesiąca, zestawik po ponad 100 zł, co tam. Cieszyńska. 200 za paczuszkę. A może jeszcze Majchrzak? Czerska? "Poczytam Ci mamo"? 101 kroków? Jakieś inne? W sumie dzieć powinien nam czytać zanim pójdzie do przedszkola. Mamy +50 do reputacji + 50 do wrażenia na przedszkolankach+ 30 do zazdrości innych.

Ale dzieci są różne. Mogą mieć nasze zabiegi głęboko gdzieś i w kółko zajmować się tylko... nie wiem graniem w szachy, rozwiazywaniem równań różniczkowych, i innymi takimi badurami. Co wtedy? Czy całe nadzieje na szpan wśród znajomych rozwój intelektualny własnego dziecka przepadły? Czy już nic się nie da zrobić?

Przeciętny dzieć ma naprawdę dużo roboty. Musi biegać w kółko, przewracać sie czasem, włazić gdzie nie chcemy, rozsypywać mąkę. drzeć i zjadać papier toaletowy (genialny dla rozwoju koncentracji, orientacji przestrzennej, małej motoryki, w ogóle dzieć w wieku 0,6-3 powinien mieć stały dostęp do papieru toaletowego), ciągnąć za ogon kota, bazgrać po ścianie, gadać kompletne głupoty i wrzeszczeć o to, że ktoś nacisnął klamkę pierwszy. To naprawdę dużo pracy i dużo zadań rozwojowych. Można mu jeszcze wcisnąć angielski Helen Doron (w trudniejszych przypadkach przestać mówić po polsku samemu), basen, zajecia plastyczne i skrzypce metodą Suzuki (to tylko w przypadku głuchych rodziców sie sprawdzi). A że czas i moment rozwoju jest jeden i się nie powtórzy, to zajęcia zmniejszają czas dziecka na jego prawdziwe zadania rozwojowe (papier toaletowy i kota), w których żmudnie uczy się siebie i samodzielnie odkrywa swoje mozliwosci i ograniczenia.

Dzieć w grupie innych podobnych sobie indywiduów ma podobnie dużo zajęć. I podobnie długo, nieprzerwanie i bez zniechęcenia uczy sie relacji społecznych. Zajęcia z panią od czegośtam zabierają mu czas. Mogą być fajne, lubiane itp. I też nie mam nic przeciwko nim jeśli nie są za często, ale to nic nie zmienia. Zabierają czas, który dzieć mógłby poświecić na badanie społecznych skutków własnych decyzji, własnych możliwości wpływania na innych i ich ograniczeń (jak go zdzielę samochodzikiem to mi pewnie odda klockiem).

A wszystkie te dodatki są przecież świetnie udokumentowane. Jak doskonały wpływ na rozwój ma angielski, bum bum rurki, czytanie, dziennikarstwo, edukacja wczesna, flażolet, gra w szachy, hippika, informatyka, jazda na nartach, karate, liczenia, łucznictwo, malowanie, nauczanie fortepianu, obozy przetrwania, pływanie, rysowanie, skrzypce, teatr, uprawianie sztuk walki, wędrówki krajoznawcze, zuchy...
Problem jest z czasem (i kasą oczywiście). Bo te wszystkie zajęcia przynoszą dobry efekt same, pojedynczo, jak dzieć ma duuużo czasu na życie.

I teraz do sedna: czytać z dzieckiem warto, ksiażki są super, czytanie przed spaniem i w ciagu dnia jest świetne, są ksiażki dla dzieci, które czytasz i myślisz "tak, w końcu ktoś napisał książkę dla mnie", albo "Oooo kurcze, to naprawdę tak jest?". Więc czytasz bo tobie się podoba (przynajmniej ja tak robię), a jak dzieciowi się podoba to dodatkowa wartość.

Z Dzieckiem Kwiat przerobiłam dużo metod czytania (pierwsze dziecko to dziecko eksperymentalne), a dzięki temu ze ona była naprawdę niezainteresowana, a ja uparta tylko trochę, to teraz uczy się w szkole metodą prymitywną - głoskową i wchodzi jej dużo lepiej niż jak ja próbowałam cokolwiek robić sama. A jest jeszcze Mały Superbohater, którego olałam w temacie, a okazuje się, ze daje radę przeczytać krótkie słowa sam składając litery do kupy. 2 dzieci to nie statystyka, nawet nie badanie porównawcze. Nie twierdzę, ze dzieci olane czytają, albo ze metody nic nie dają i można je wywalić do kosza. Ale mam swój sposób dzięki temu.

Metoda wczesnego nauczania dla leniwych, wygodnickich, beznadziejnie egocentrycznych, niesystematycznych rodziców jest taka: bierzesz dziecko, upewniasz się, ze widzi stronę tak dobrze jak ty (przynajmniej ma taką możliwość jak akurat nie patrzy na choinkę na balkonie. W końcu dopiero marzec) i lecisz tekst pokazujac paluchem. Oczywiście tekst ksiażki, którą właśnie czytacie. Nie jakiś specjalnie przygotowany tekst z zestawu "ja ci jedak udowodnie, że moje dziecko jest mądrzejsze od twojego" 199,99zł. Książki mają różne czcionki, fajnie jak się trafi taka z dużymi i prostymi literami, ale jak nie to nic nie zmienia. Odpowiadasz na pytania "co tu jest napisane?" i "jaka to literka" o ile się pojawiaja. Odpowiadasz też na inne "czemu kupa jest brązowa?" "A bocianowi to lecą smarki?". Przynajmniej do pewnego momentu. Jak Ci się chce pokazać gdzieś po drodze bilbord z napisem to pokazujesz i mówisz co tam jest napisane, jak dzieć szuka literek czy słów to fajnie jak nie to nie. Można sobie dzielić wyrazy na sylaby czasem. Można sobie czasem znajdować głoskę w słowie (albo pierwszą, ostatnią, słowo na literę i inne takie). To troche samochodowy (komunikacja publicza też pod to podchodzi. rower się nie sprawdza) zajmowacz czasu jak dzieć sie nudzi a jest zainteresowany. Niezainteresowane dziecko skutecznie zniechęca rodzica, a po co sobie robić krzywdę. I nie czekacie na efekt. Nie uczycie dziecia czytać dla siebie tylko dla dziecia. To bolesna prawda. Czyli olewasz skutki i konsekwencje swoich działań. No w sumie pracy w to nie wkładasz, więc efekt też nie musi zaistnieć. Ale jeśli dzieć ma ochotę nauczyć się czytać jakos wcześniej (chce sobie po raz piedziesiąty siódmy przeczytać komiks o myszach, albo po raz pierwszy ksiażkę z tak słodkim pieseczkiem na okładce, że odstrasza cię na samą myśl) to dajesz mu tą możliwość. I to tyle.

Nic nie gwarantuje. Chcecie mieć pewność, sięgnijcie po te dużo bardziej entuzjastyczne metody.




poniedziałek, 9 marca 2015

TOLERANCJAAAAAAA

Książki Pernilli Stelfelt są charakterystyczne. Wprost wyjaśnia rzeczy trudne, przy których rodzice mogą się nieźle zamotać. O życiu i śmierci już czytaliśmy, przyszedł czas na tolerancję. Podobno wszyscy szwedzcy trzecioklasiści (w 2012r) dostali tą książkę w prezencie. Słusznie.

Autorka jak zwykle wprost i w najprostszy możliwy sposób wyjaśnia, o co chodzi. Tak że nawet Mały Superbohater zrozumiał większość. Dziecko Kwiat w ogóle nie miała problemów.

Mam wrażenie, że temat z tych, w których najpierw trzeba dzieciom wytłumaczyć, że w ogóle istnieje problem, a potem... że go jednak nie ma.

A chodzi po prostu o to, że ludzie się różną. Widocznie i niewydocznie. Inaczej myślą, mówią, poruszają się. I warto się cieszyć tą różnorodnością. Mało tego: nie wszystko trzeba tolerować, niektórym rzeczom warto się przeciwstawić. Nie jest to nudny pean na cześć tolerancji ani przeciw niej. Za to całkiem fajny wstęp do adekwatnego i asertywnego traktowania innych.

Układ książki w formie pozornego chaosu tworzy fajną chmurę myśli, zmiksowanych tekstów, ilustracji, "chmurek" i przemyśleń. Nie trzeba trzymać się kolejności. Rzeczy ważne widać lepiej, a ich rozwinięcie można doczytać.

"Nie wolno wyrzucać własnego JA do śmietnika"

Czasem myślę, że tej książki dorośli powinni nauczyć się na pamięć...